Snowprogres - snowboard freeride, splitboard - szkolenia i campy

KAZACHSTAN / TIEN SHAN – góry nieba

Centralny Tien Shan, Kazachstan. W linii prostej 200 km na wschód od Chin i około 30 km na południe od Kirgistanu, czyli „gdzieś pośrodku niczego”. Co tu robimy z deskami snowboardowymi? Marzenia, którymi karmimy wyobraźnię albo oddalają się coraz to bardziej od realności, albo też eksplodują z wielkim hukiem i stają się źródłem niezapomnianych przeżyć. Na szczęście w naszym przypadku górę wzięła ta druga opcja. Mogliśmy zrealizować snowboardowy sen.

Ałma-Ata, gdzie wylądowaliśmy, to największe miasto dziewiątego pod względem obszaru kraju świata i jednego z najbardziej zasobnych w dobra mineralne rejonu na naszej planecie. Przyjeżdżając do Kazachstanu mieliśmy jedynie numer telefonu do nieznanego taksówkarza. Po kilku godzinach siedzieliśmy w „yellow cabie” przemierzając przedmieścia dawnej stolicy. Dzięki uprzejmości Gorana, naszego taksówkarza, który poczuł się odpowiedzialny za ulokowanie nas w niedrogim i bezpiecznym miejscu, wynajęliśmy mieszkanie w bloku na niezbyt schludnie wyglądającym osiedlu. Jednak dwa pokoje, kuchnia i łazienka z ciepłą wodą rekompensowały widok za oknem.

Celem naszej podróży był oczywiście snowboarding. Nie tracąc więc czasu, już następnego dnia znaleźliśmy się w Górach Nieba (po chińskiu: Tien Shan). Plan wyprawy obejmował głównie backcountry i heliboarding, jednak, chcąc oswoić się nieco z nowym otoczeniem postanowiliśmy skorzystać z prawie pustych wyciągów. Puszysty śnieg, my jako pierwsi na nieskalanych ludźmi stokach, ponad 3 tysiące m n.p.m., słońce… To pozwalało zapomnieć o „naszym osiedlu” i przez pierwsze dni w zupełności nas satysfakcjonowało.

To jednak był tylko początek. Nazajutrz byliśmy już umówieni z kazachskim przewodnikiem Alekiem Korolewem. A to oznaczać mogło tylko jedno – freeriding! Alek pierwszego dnia chciał sprawdzić nasze umiejętności oraz kondycję, by móc odpowiednio zaplanować jazdę na kolejne dni. Założyliśmy kilka śladów w dość wąskich żlebach, po czym przenieśliśmy się między drobne skałki na stromych stokach. Każdy chciał wypaść jak najlepiej – w końcu od tego miało zależeć, gdzie przyjdzie nam „surfowac” przez następnych dni.

Otrzymaliśmy wiadomość z Polski, że Ecoturism (biuro rozwoju turystyki w Kazachstanie) i Alpina 21, zajmująca się organizacją backcountry i heliboardingiem, odpowiedziały na nasze e-maile. Efektem tego było spotkanie z przedstawicielami tych firm. Nasz plan, na który składało się robienie zdjęć i nakręcenie amatorskiego filmu dokumentującego wyprawę, wzbudził na tyle duże zainteresowanie, że firmy te zobowiązały się nie tylko do bezinteresownej pomocy, ale też do zapewnienia „atrakcji” na cały czas pobytu.

Na „atrakcje” długo nie musieliśmy czekać. Już następnego wieczora, po kolejnym dniu snowboardingu, siedzieliśmy w pociągu zmierzającym w kierunku Ugam, oddalonego o 1000 km na zachód od Ałma-Aty. Po 15 godzinnej „przejażdżce” na dworcu w Chimkent czekał już na nas człowiek Ecoturismu, Alikhan Abdeshev, były generał armii Związku Radzieckiego, pilot samolotów odrzutowych, nasz przewodnik i gospodarz. Słowem, barwna postać.

Pobyt w zupełnie odmiennej części Kazachstanu, jaką okazały się półpustynie i stepy gór Ugam oraz niespotykana gościnność tamtejszej ludności wywarły na nas ogromne wrażenie. Niesamowitych emocji dostarczyły też: całodzienna jazda konna w kazachskich siodłach, połączona z próbą utrzymania się na grzbietach niekastrowanych ogierów, nocne biesiady w gronie rdzennych kazachskich jeźdźców przy szklaneczce kumysu (sfermentowane mleko klaczy, napój alkoholowy), czy też kibicowanie „meczom” narodowej gry, w której celem jest wywiezienie martwej kozy z zagęszczonego jeźdźcami i kłębami kurzu „młyna”.

Po powrocie w pokryte świeżym śniegiem szczyty Tien Shan czekał na nas gotowy i bardzo prosty plan: backcountry! Namioty i sprzęt były już gotowe, puchu dopadało prawie 30 cm, wszystko wyglądało idealnie. Po nocy spędzonej w ekskluzywnym ośrodku „Vorota Tuyuk-Su”, wyruszyliśmy z Alekiem na spotkanie prawdziwych „Szczytów Niebios”. W planie było „zakładanie śladów” na zboczach kilku szczytów, oddalonych dwa dni marszu od górnej stacji wyciągów w Chimbulak. Tam mieliśmy założyć bazę na wysokości ponad 3600 m n.p.m., a jeden z planowanych zjazdów miał się odbyć z wysokości 4150 m n.p.m.

Jak to często w górach bywa, zmiana planów przychodzi nieoczekiwanie. Nie inaczej było i tym razem. W trakcie podchodzenia na rakietach stromym zboczem, gdy Alek wraz z częścią ekipy nieco nas wyprzedził, nagle ponad nami pękła powierzchnia śniegu na długości ok. 20 m i lekko opadła pod naszymi stopami, wydając przy tym trudno wytłumaczalny odgłos. W momencie wstrzymaliśmy oddech, zdając sobie sprawę, że stoimy na potencjalnej lawinie. Głuchy odgłos towarzyszący zapadnięciu się warstwy śniegu sparaliżował nie tylko ciało – powstałą emocjonalną pustkę spokojnie można określić mianem czystego strachu.

Wiedziałem, że trzeba coś było zrobić, z drugiej strony nie wiadomo było, czy iść w przód, zatrzymać się, czy wycofać. Nie tracąc czasu pierwsza część ekipy szybko wróciła do krawędzi pęknięcia. Alek zbadał pokrywę i pojedynczo zaczęliśmy się wycofywać. Bez słowa, nawet bez oddechu, kładliśmy stopy jakby chcąc uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, a z drugiej strony nasłuchiwaliśmy, co się dzieje kiedy rakieta dotyka śniegu. Te kilka sekund trwało wieczność. Minęliśmy zbocze i dopiero na wypłaszczeniu któryś z nas zaczął strasznie przeklinać. Wokół wszystko wyglądało bajecznie, jakby idealnie, a my dopiero dochodziliśmy do siebie. Wtedy usłyszeliśmy krzyk młodej Rosjanki z innej grupy snowboardzistów, których mijaliśmy godzinę wcześniej. Okazało się, że niedaleko zeszła lawina, może jakieś 600 m od naszego pęknięcia. Zabrało jednego z nich. Nie mieli zbyt dużo sprzętu, tylko dwie łopatki lawinowe. Założyliśmy deski i dojechaliśmy do miejsca wypadku. Trzeba było użyć sondy. Gość nie miał sygnalizatora (detektora lawinowego – dop. red.). Po zlokalizowaniu ciała zaczęliśmy nerwowo kopać. Po chwili naszym oczom ukazała się twarz zasypanego Rosjanina. Znajdował się prawie 2 metry pod śniegiem, ale przeżył! Powoli zaczął dochodzić do siebie. Lawina miała prawie 200 m szerokości i jakieś 600 m długości, a śnieg był niesamowicie ciężki. Prawdziwy cud.

Po jakimś czasie, gdy emocje nieco opadły, postanowiliśmy mimo wszystko spędzić noc w górach. Kilkugodzinną wędrówkę uwieńczył ciepły posiłek i założenie obozu na wysokości 3600 m, skąd późnym popołudniem ruszyliśmy na Peak Chimbulak (3740 m).

Około 7 rano ze snu wyrwał nas wiatr wiejący z prędkością huraganu, który utrudnił zebranie w całość naszego ekwipunku oraz złożenia potarganych i połamanych namiotów. Momentami schodziliśmy na czworakach, jazda w dół była niemożliwa. Wieczorem, po wyśmienitej kolacji, popijając mocne kazachskie trunki mogliśmy już cali i zdrowi „delektować” się oparami 120 stopniowej rosyjskiej banji.

Następne kilka dni obfitowały w mocne opady śniegu, co oczywiście przyczyniło się do zdecydowanego pogorszenia i tak już niebezpiecznych warunków w górach. Lawiny schodziły niczym biegnące godziny, nieubłaganie przybliżające dzień naszego wyjazdu – jedna za drugą. Przyszło nam zapomnieć o naszym upragnionym i zaplanowanym ze szczegółami heliboardingu, jednak nikt z nas nie chciał odpuścić okazji do pojeżdżenia. Poprosiliśmy Alka o pomoc. Zgodził się bez wahania. Wybraliśmy niższe partie gór i w towarzystwie naszego kazachskiego przewodnika, pomimo obfitych opadów śniegu, co dzień przemierzaliśmy grzbiety niesamowitych, ciągle tajemniczych i zadziwiających nas połaci Tien Shanu. Po kilkugodzinnych wędrówkach przychodził moment, gdy Góry Niebios odkrywały przed nami prawdziwe oblicze, wyjaśniające nazwę – kilka chwil nieporównywalnego z niczym innym śnieżnego surfingu.

Galeria zdjęć: http://www.snow-progres.provolustions.pl/category/media-pl/sezon-201213/kazachstan/

Leave A Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Pozostałe kategorie